Pomelony i szczęśliwki, czyli perły w rzemiośle?

Rozmowa Beaty Huet z Maciejem Studenckim

 

Przekład literacki to bardziej rzemiosło czy sztuka?

I to, i to. Na ogół rzemiosło  „jak oddać sens w miarę prostych zdań z oryginału po polsku”, oczywiście z zachowaniem rejestru, nastroju, sensu, a ze zmianą na przykład składni, tam, gdzie angielska stosuje konstrukcje obce polszczyźnie. Ale zwykle w tekście „rzemieślniczym” co jakiś czas trafia się perełka, nad którą trzeba przysiąść: idiom, gra słów, rym, znaczące przeinaczenie. Wtedy się zaczyna zabawa i to już jest sztuka.

Lubię porównywać ten moment do tego, co napisał Barańczak w szkicu Tablica z Ma­condo  jeżeli ograniczenia wynikające z reguł poezji lub zasad umieszczania napisów na tablicach rejestracyjnych stanowią wyzwanie dla twórcy, a w rezultacie powstaje sztuka, to podobnie jest z przekładem: reguły języka źródłowego i efekt w nim osiągnięty są ogra­niczeniami, które musimy brać pod uwagę, działając w języku docelowym.

Czy mógłbyś podać przykład takiej perełki ze swojego doświadczenia?

To np. piosenka, wykonywana podczas pewnego castingu przez Robina Williamsa (z jegobiografii): 

When it’s cherry-blossom time in Orange, New Jersey, We’ll make a peach of
a pear I know we cantaloupe, so honeydew be mine…

(To jest z tego, co mi wiadomo, piosenka Danny’egoKaye’a „Lobby Number”.)

I jak z tego można wybrnąć?

Trzeba poszukać w sadzie i w ogródku
Zakwitną wiśnie w Orange, New Jersey
A z nas będzie niebanana para.
Ucieczka to pomelony pomysł,
Byś była szczęśliwka, o to się postaram
.

Co prawda nie można tego zaśpiewać na oryginalną melodię, ale moim zdaniem nienajgo­rzej oddaje sens i sposób działania oryginału. W tej biografii było więcej takich językowych dowcipów, ale ten jest szczególny to pio­senka, więc dochodzą jeszcze rymy…

Dobre, gratuluję! Mawia się, że w przekładzie coś się traci. A czy można coś zyskać? Prostymi słowy: czy masz na koncie taki przekład, o którym możesz z czystym sumieniem powie­dzieć, że jest lepszy od oryginału?

Tutaj żadna odpowiedź nie będzie dobra: jak powiem, że nie, wyjdę na nudziarza i osobę, która nie przekracza granic, a jeżeli powiem, że tak, to narażę się na zarzut „przefajnowa­nia”, dodania od siebie czegoś, czego w oryginale nie było (co niektórzy krytycy zarzucają Barańczakowi). Odpowiem dyplomatycznie: na pewno są takie fragmenty, może nawet pojedyncze słowa lub nazwy, przy których sobie pofolgowałem i brzmią mi lepiej w pol­szczyźnie niż w oryginale, ale to po pierwsze może być kwestia lepszej znajomości polsz­czyzny niż angielskiego (a więc zniekształcenia kryteriów oceny), a po drugie na pewno nie mogę tego powiedzieć o całości przekładu, całym dziele. Cały czas się uczę i staram przekładać coraz lepiej, o!

A czy zdarzyło Ci się zaliczyć jakąś spektakularną wpadkę? Mnie tak, na szczęście miałam dobrą redaktorkę i nie poszło dalej.

Haa, w karierze tłumacza literackiego, mam nadzieję, nie i też dzięki bardzo dobrym redaktorkom! Owszem, zdarzają się niedociągnięcia, czasem przekłada się trochę „na auto­pilocie”, zwłaszcza pod koniec dnia, zwłaszcza w listopadzie, a tu tekst do tego za­chęca, bo prosta powieść dla młodzieży, tłumaczy się sama… a potem przy autoredakcj i  albo co gorsza przy redakcji zewnętrznej bęc! I wychodzi pomyłka. Na szczęście nie w druku.

Ale pamiętam taki przykład jeszcze z czasów, kiedy tak sobie znałem angielski, poza tym pracowałem w pośpiechu i bez nadzoru, no i nie jako tłumacz literacki, tylko, hm, „dostar­czyciel kontentu”. Przekładałem czy też streszczałem relację z koncertu The Rolling Sto­nes i w pewnej chwili w moim tekście pojawiał się Charlie Watts ze swoim cylindrem. Na głowie. Bo czym innym może być „hi-hat”? I tak poszło…

To jakieś cymbały?

To część zestawu perkusyjnego, dwa talerze, „kłapiące” o siebie za naciśnięciem pedału”.

Dla mnie najgorsze są takie historie techniczne, kiedy się nie wie, jak dana rzecz się nazywa po polsku.

Tak, na szczęście mam sporo znajomych, a nawet jak nie, to oni mają znajomych – i zwykle pojedyncze terminy się znajdują.

Tłumaczyłeś niedawno eseje o ludzkim ciele, trudno było?

Chodzi Ci o eseje Gavina Francisa  przełożyłem oba zbiory, które dotąd wyszły
w orygi­nale – Podróże po ludzkim ciele i Przemiany ludzkiego ciała. To była fascynująca praca, Gavin ma erudycyjny styl, skacze między kontekstami, zwykle bardzo sensownie, a śle­dzenie tego (i przekładanie) jest świetną zabawą.

A pamiętasz, który przekład sprawił Ci najwięcej trudu, potu i łez?

W sensie trudności tekstu źródłowego – Pretorianie Guya de la Bedoyere. Podróż przez historię starożytnego Rzymu, gdzie wszystko trzeba było sprawdzać, niemal co akapit, a konsultant, znakomity fachowiec, i tak znalazł sporo rzeczy do poprawki.

A w sensie pracochłonności  biografia Donald Trump. W pogoni za sukcesem (później wy­dana jako Donald Trump. Człowiek sukcesu). Pomyliłem się z oceną objętości tekstu źródło­wego, w dodatku wydawnictwu zależało na czasie, więc wynegocjowało dość krótki termin, no i skończyło się na naprawdę długich godzinach pracy. Ale wyrobiłem się z terminem  na styk.

A masz jakąś swoją ulubioną działkę? (Nie w sensie pomelonów i szczęśliwek).

Ulubiona działka to trochę zdradliwe pojęcie. Zawsze bardzo chciałem przekładać fanta­stykę, no i to marzenie po części się spełniło – mam na koncie przekład trylogii Misji 100 Kass Morgan, a ostatnio fantastykę, hmm, miejską? Dwie powieści V.E. Schwab, Vicious: Nikczemni i Vengeful: Mściwi.

A dlaczego zdradliwe? Bo za dużo tekstów jednego gatunku, autora czy też grupy docelo­wej wpływa na umysł tłumacza.Wpada się w pewne koleiny, składniowe, stylistyczne, widać w pewnym momencie podobne ogrywanie pewnych motywów. Dlatego najlepszy jest płodozmian: dwie, najwyżej trzy proste powieści, a potem na przykład nonfik, bar­dziej ambitny, skomplikowany, a na pewno oderwany od fikcji na tyle, żeby uruchomić inne obszary pamięci i języka. Potem można wrócić do beletrystyki. Idealna sytuacja jest wtedy, kiedy to się udaje.

Ale to chyba Ci nie grozi (wpadka w koleinę). Oprócz tego, że tłumaczysz różne ga­tunki, jesteś także dziennikarzem, redaktorem, copywriterem, krytykiem sztuki. Działasz w zarządzie STL-u. W dodatku jesteś bardzo aktywny na Forum Tłuma­czy  rozwiązujesz w mig prawie wszystkie tłumaczeniowe problemy kolegów? Jak sobie radzisz z takim nawałem pracy? Czy to kwestia predyspozycji czy jakichś szczególnych technik organizacji pracy?

Dziennikarz i redaktor to już historia, chyba żeby wziąć pod uwagę redagowanie wła­snych przekładów. Copywriting też zdarza się coraz rzadziej, z wyboru: po kilkunastu la­tach pisania tekstów reklamowych po prostu się wypaliłem. Robię jeszcze czasem drob­nostki dla starych znajomych, ale nie jest to znacząca część mojej pracy. Krytykiem sztuki bywam, kiedy ktoś z zaprzyjaźnionych artystów poprosi.

Czyli jesteś „pełnoetatowym” tłumaczem? Oczywiście wiemy, że to nie etat sensu stricto.

Tak, jasne, wolne strzelectwo.

Tłumaczysz tylko rzeczy, które dostajesz od wydawnictw, czy zdarza Ci się samemu wybierać książki? (Mnie się to drugie, niestety, nigdy nie udało).

O widzisz, też tak mam. Na ogół biorę, co dają (czasem mam wybór z 2,3 możliwości). Niestety, na razie nie udało mi się zainteresować nikogo czymś, co mnie się podobało.

Ile książek tłumaczysz średnio na rok (wiadomo, że w zależności od książek, ale tak mniej więcej)?

Myślę, że przy ciągłości zleceń 4-6 da radę. Oczywiście jest różnica między powieścią dla młodszej młodzieży o objętości, powiedzmy, 200 stron, a 700-stronicową biografią.

Co w zawodzie tłumacza cenisz sobie najbardziej? A co jest największą bolączką? Co fajnie byłoby zmienić?

Plusy: z jednej strony elastyczność  jestem w stanie czasem poświęcić dzień czy dwa na zupełnie inne zajęcia, jeżeli zdarza się coś pilniejszego w życiu do zrobienia, z drugiej  względna stabilność, w sensie pewności pracy, jeżeli z wydawnictwem się dogadujemy, wiem, że będą kolejne umowy i kolejne przekłady.

Minusy: słabość tłumacza wobec wielkich wydawniczych firm, które czasem (nie zawsze, nie wszystkie) potrafią wykorzystywać swoją pozycję. To właśnie próbujemy zmienić jako STL, na ile to możliwe.

Mówi się o „niewidzialności” tłumaczy? Czy czujesz się niewidzialny? Czy uważasz, że jesteś (nie)doceniony?

Bardzo często tak, czuję się niewidzialny. Ale niedoceniony na pewno nie. Po pierwsze wiem, co i dlaczego robię dobrze, więc sam potrafię się docenić.Ostatnio akurat kilku re­cenzentów pochwaliło mój przekład, przy okazji nie zapominając o nazwisku. Może to sy­gnał, że coś się zmienia?

Wiem, że nad tym właśnie pracuje Stowarzyszenie Tłumaczy Literatury i ma spore osiągnięcia. Czy są w planie Stowarzyszenia jakieś nowe, konkretne zadania?

Jak widać, raczej tak: właśnie zakończyła się ankieta dotycząca wynagrodzeń tłumaczy. Jej wyniki posłużą jako materiał do badań, dzięki którym tłumacze jako grupa zawodowa będą w stanie lepiej ocenić swoją pozycję i miejmy nadzieję zyskać argumenty
w ne­gocjacjach z wydawcami.

Poza tym organizujemy szkolenia dla tłumaczy językowe, słowotwórcze, ostatnio rów­nież z negocjacji. Póki co na niewielką skalę i w większych ośrodkach, ale też i grupa do­celowa tych szkoleń jest niewielka.

Trzymam kciuki. A teraz z innej beczki: Czy, Twoim zdaniem, wobec rozwoju współ­czesnych technologii (coraz lepsze tłumacze elektroniczne itd.) zawód tłumacza ma przyszłość?

To pytanie często się pojawia, ostatnio we wrześniu zeszłego roku, podczas obchodów Międzynarodowego Dnia Tłumacza w Warszawie próbował odpowiedzieć na nie podczas warsztatów kognitywista dr Marcin Miłkowski. W kontekście coraz sprawniejszych sztucznych inteligencji, samouczących się sieci będzie trudno. Pociesza mnie tylko jedna rzecz: w momencie, kiedy programy komputerowe będą na tyle zaawansowane, żeby sku­tecznie zastąpić tłumacza literackiego, przekłady będą naszym najmniejszym zmartwie­niem.

No tak, po takim dictum wypada powoli zmierzać do brzegu… Gdybyś musiał zmie­nić zawód, co byś wybrał?

Pojęcia nie mam. Podejrzewam, że jakiś zawód, w którym liczyłaby się umiejętność na­wiązywania i podtrzymywania kontaktów z ludźmi, ale nie w handlu i nie w edukacji (to akurat wiem już od czasu studiów polonistycznych i praktyk w szkołach).

W takim razie, co byś mógł poradzić młodym tłumaczom (albo marzącym o tym za­wodzie)?

Marzącym, którym brakuje wiedzy, jak zacząć, poradziłbym zapoznanie się z e-bookiem „Miłe złego początki”, udostępnionym na stronie STL. A początkującym, żeby nabrali po­czucia, że liczy się przede wszystkim tekst i to o jego jakość powinni dbać, również w kon­takcie z redakcją zewnętrzną ale żeby również pamiętali, że drugą stronę (redaktorkę, wydawczynię) również powinna obowiązywać ta zasada. Czyli nie przywiązywać się zbyt­nio do własnych pomysłów, jeżeli ktoś rozsądnie potrafi dowieść, że nie są najlepsze  i bronić ich jak lwica małych, kiedy ktoś chce je zmienić ot tak sobie, bez solidnych pod­staw.

Dziękuję, wezmę to do serca. No to jeszcze: Twój najlepszy przekład ever?

Och, cios w splot na koniec.Pewnie ten najlepszy jeszcze przede mną, ale bardzo sobie cenię oba wspomniane wyżej zbiory esejów Gavina Francisa, obawiam się, że kompletnie niedocenione przez większość czytelników. No trudno.

Tego nigdy się nie wie na pewno.A nad czym teraz pracujesz?

Właśnie skończyłem przekład ostatniego tomu trylogii fantasy dla YA, starszej młodzieży. Sporo ostatnio tłumaczę takich rzeczy. A w marcu zabieram się za następny tom innego cyklu fantasy, dla trochę młodszych czy­telników.

W takim razie pozostaje życzyć „młodym dorosłym” wspaniałych czytelniczych przygód!

Przyłączam się.

Ostatnie pytanie z cyklu tych lżejszych: jak tłumacz literacki (w Twojej osobie) spę­dza czas wolny od przekładu?

Ostatnio jak ostatni kanapowy ziemniak  po całym dniu pracy z tekstem nie bar­dzo ciągnie mnie do czytania (nad czym ubolewam), ale Netflix, HBO i lekkie odmóżdżenie wieczorem tak. Ale wiesz co, napisz dla kontrastu, że od pewnego czasu ciągnie mnie również do obserwacji i fotografowania ptaków i zwierząt w plenerze, a ponieważ kom­pletuję właśnie wyposażenie, to ma to szansę stać się całkiem poważnym hobby. Z tym że to oczywiście nie wieczorem po dniu pracy.

W takim razie życzę dużo odpoczynku wśród zwierząt i ptactwa. No i kolej­nych sukcesów! 

Beata Huet

Przetłumaczyła Przygody Sherlocka Holmesa Arthura Conan Doyle’a, Zabójczą grę Rexa Stouta, Indianę Jonesa Roba MacGregora oraz inne powieści. Publikowała w „Kabotynie”, „Suplemencie”, „Babińcu literackim”, „Bardzo dobrych wierszach”. Jej wiersze były wyświetlane na murach ul. Brackiej w Krakowie. Zajmuje się upo­wszechnianiem wiedzy naukowej w dobrym Krakowskim Towarzystwie Przyjaciół Nauk i Sztuk.

Maciej Studencki

Tłumacz literatury, autor ponad 30 przekładów książek z języka angielskiego – zarówno literatury faktu (biografie, monografie, eseje), jak i beletrystyki; przewodni­czący Oddziału Północnego Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury. Mieszka w Gdyni