Sąsiedzi zza zachodniej ściany od rana wiercą dziury.
Sugerując się nastroszonymi kocimi uszami, dwoma niezawodnymi radarami, śmiało mogę określić, że remont odbywa się we wspólnym, kuchenno-łazienkowym pionie. Borowanie w grubej warstwie żel-betonu, dzielącej dwa mieszkania w bloku z lat sześćdziesiątych, nie jest niczym łatwym. Wiem, bo sam próbowałem, a próba ta skończyła się wstydliwą płycizną, gdzie nie wlazłoby nic, a już na pewno nie przysłowiowy gwóźdź na obraz.
Obraz więc, zamiast wisieć na ścianie, beztrosko podryguje na stole w rytm uderzeń. Trwa to zbyt długo, więc uciekając od hałasu, zaszyliśmy się z kotem w sypialni. Różnica jest taka, iż mam wrażenie, że całe to wiercenie odbywa się w salonie i łapię się na tym, że jestem zły na siebie, że ustawiłem tak głupią datę remontu. Wtem następuje cisza. Zadowolony sięgam po książkę, lecz szybko okazuje się, że sąsiedzi po prostu remontują interwałowo. Ponadto zmienili taktykę; do uciążliwego wiercenia, nie pozwalającego skupić myśli na niczym innym, w przerwach dorzucili młotek. Niezbędny element każdego domorosłego majsterkowicza. Przyklepać tu i poprawić tam, jak trzeba.
Zamykam oczy, bezsilnie zaciskam szczękę i stwierdzam, całkowicie zaskoczony, że sąsiedzi zupełnie przypadkiem wywiercili dziury na moje wspomnienia. Płycizna w ścianie powiększa się i rośnie; jest teraz jak rozłożysty bez z gładkimi listkami o głębokiej zielonej barwie. Obok, na drugim planie, z sapnięciem starszej pani osiadła drewniana, parterowa chata schowana pod ogromną brzozą która swoimi gałęziami i drobnymi ząbkowanymi liśćmi łaskocze zmurszałe dachówki. Całości zaś, czyli podwórka, rozpadającej się stajni oraz nowszej betonowej bryły chlewu, pilnuje gnijący żuraw smutno zaglądający do wyschniętej studni. Na próżno szuka tam odbicia swoich lepszych dni.
Dni kiedy liście bzu były myśliwcami Rebeliantów, a te brzydsze brzozowe statki należały do Imperium. Dni podczas których nad piaszczystą leśną ścieżką w Rossoszu ważyły się losy wszechświata. Dni które na zawsze spowinowaciły się ze słonecznym lipcem oraz upalnym sierpniem. Synonim udanych wakacji, zimnej wody w rzece, dorodnych koźlaków i kraśniaków znajdowanych w młodym brzozowym lasku, który już wcale młody nie jest, pierwszej złowionej płotki, okonia i uklejki pod czujnym okiem ciotki Prehistorii. Pierwszego wypadku samochodowego w efekcie którego utopiłem czarno-zielonego resoraka w Zielawie. Smutno odprowadzałem wzrokiem jego małe cztery kółka, gdy tak znikał w mętnej wodzie. Nie wyłowiłem go sam ponieważ bałem się raków, a akcja ratunkowa taty nie powiodła się.
Kolejne wiercenie na kolejny obraz.
W Rossoszu przede wszystkim nie mogło zabraknąć (pra)babci Frani. To ona jest ramą każdego z tych wspomnień. Może nie być jej w kadrze, lecz zawsze spinała wszystko w całość. Rodzice mówili na nią „mamo”, a ja z braćmi „babciu”. Było to zupełnie naturalne. Od kiedy pamiętam, (pra)babcia mieszkała u swojej córki, ciotki Prehistorii w Wisznicach, ale specjalnie dla nas otwierała dom w Rossoszu, abyśmy z braćmi mogli spędzić te dwa, trzy tygodnie tak jak moja mama spędzała całe swoje dzieciństwo. Czas mijał pod znakiem herbaty gotowanej na studziennej wodzie, a podawana w szklankach z plastikowymi nakładkami smakowała wyjątkowo. Beztroska, kąpiele rzeczne, eksplorowanie lasów, setki wyimaginowanych zabaw i wizyty w kościołach – w Wisznicach, albo w Rossoszu. Trzy wielkie mrowiska na tyłach domu, wzdłuż piaszczystej ścieżki. Pojedynki na patykomiecze, nazywane na modłę tolkienowskich tworów. Wakacje spędzane coraz częściej u ciotki Prehistorii, a nie w domu (pra)babci. Kuchnia w piwnicy, a obok pokój z łóżkiem i kanapą, z obrazem Matki Boskiej i oknem na poziomie gruntu. Zapach i smak białoruskich papierosów ciotki. Pierwsza książka Kinga przeczytana na niewyremontowanym tarasie. Piłkarskie mecze i badmintonowe pojedynki.
Ciepły styczeń, czerwona kurtka i pogrzeb.
Rodzice, poza moimi dwoma młodszymi braćmi, zabierali ze sobą kogoś z rodziny, niechętnie więc musiałem udać się do Rossosza z siostrą mamy, jej mężem i ich synem, a moim rówieśnikiem. Rodzina bliska, a w tym momencie jakże odległa. Pamiętam nieprzespaną noc na dmuchanym materacu, a potem pobudkę i podróż na lubelszczyznę. Kuzyn oglądał 39 i pół, a ja tępo śledziłem to, co się działo na ekranie.
Bardzo bałem się (pra)babcię zobaczyć. Trumnę wystawiono w domu ciotki Prehistorii. Pokój był zatłoczony, jedynym dźwiękiem był się szmer przesuwanych w dłoniach koralików różańca oraz odmawianych koronek. (Pra)babcia miała siedem córek i syna. Każde z nich miało własne rodziny. Dzieci i wnuki. Wielu z nich widziałem pierwszy raz na oczy, albo pierwszy raz od lat. Innych widywało się okazyjnie. Wyminąłem wszystkich i stanąłem przed trumną. Pomodliłem się i pocałowałem (pra)babcię w czoło. Pamiętam, że gdyby nie jej zimna, jakby plastelinowa skóra, można by pomyśleć, że dopiero co zasnęła.
Później, gdy grabarze szykowali (pra)babcię na ostatnią podróż do kościoła w Wisznicach, a ja roniłem łzy, któraś z ciotek szeptała za moimi plecami:
– Ale, że w czerwonej kurtce na pogrzeb? Kto go tak ubrał?
Obrzuciłem je krzywym spojrzeniem, nie rozumiejąc, dlaczego odmawiają mi żałoby.
Teraz wiem, że one nosiły czarne strupy płaszczy, kiedy we mnie, dopiero co, wywiercono świeżą, otwartą ranę.
Kajetan Szokalski – Urodzony w 1993 r., pochodzi z Warszawy. Dziury to debiut literacki okupiony sporą dawką cierpliwości i jeszcze większą ilością pracy. W świat literatury zagłębił się za sprawą rodziców oraz na przekór obowiązkowej liście szkolnych lektur. Za najważniejsze uważa inspiracje płynące prosto z życia, które trzeba tylko zamknąć w odpowiednich ramach. Hobbystycznie śledzi hiszpańską ligę piłkarską, nałogowo czyta i recenzuje książki oraz średnio-wyczynowo pokonuje biegiem kolejne kilometry w Skaryszaku.