Hubert Wojciechowski – List demotywacyjny

List demotywacyjny

Rynek pracownika, 30.09.2020 r.

Szary Obywatel
ul. Codziennych Trosk 13
80-555 Wielki Ośrodek Miejski

„Januszex” małpa w zoo
Al. Średniej Krajowej 7
59-410 Mordor

Szanowni Państwo,

w odpowiedzi na ogłoszenie o naborze na stanowisko popychadła, zgodnie z maksymą „kto nie pracuje, ten nie je”, sklecam w Wordzie ten list motywacyjny w oparciu o wzór z Internetu. W dalszej jego części chcę uargumentować, że jestem idealnym kandydatem na Państwa pracownika.

Posiadam wykształcenie wyższe, podobnie jak znaczna część osób z mojego pokolenia oszukanego gwarancjami sukcesu zawodowego. Okupując je stresem i frustracją, wpisałem się w szereg masowo produkowanych magistrów, którzy stali się współcześnie powszechnym standardem.

Moja kariera jako niewolnika płacowego do tej pory przebiegała bardzo stabilnie. Nie utyskuję i jestem pogodzony ze swoim losem. W obawie przez zmianami w swoim życiu nie podejmę prób destabilizowania statusu quo, ani przeciwstawiania się zmianom ustalonym przez bardziej wpływowych ode mnie. Jako umiarkowany i stateczny płaz, spokojnie siedzę w podgrzewanym garnku. 

Zdobyłem doświadczenie w udawaniu, że wszystko jest w porządku w ramach swojego wypalonego małżeństwa. Potrafię pracować pod presją dzięki oczekiwaniom stawianym mi od urodzenia przez społeczeństwo. Z przyjemnością przyjmę owocowe czwartki, kartę multisport oraz inne substytuty godziwego wynagrodzenia. 

Chętnie spotkam się z Państwem osobiście w ramach rozmowy kwalifikacyjnej, aby wymienić fałszywe uprzejmości oraz odbić się o szklany sufit znajomości. 

W poważaniu,

Pracownik Dziura w Dupie

Kajetan Szokalski – Dziury

Sąsiedzi zza zachodniej ściany od rana wiercą dziury.

Sugerując się nastroszonymi kocimi uszami, dwoma niezawodnymi radarami, śmiało mogę określić, że remont odbywa się we wspólnym, kuchenno-łazienkowym pionie. Borowanie w grubej warstwie żel-betonu, dzielącej dwa mieszkania w bloku z lat sześćdziesiątych, nie jest niczym łatwym. Wiem, bo sam próbowałem, a próba ta skończyła się wstydliwą płycizną, gdzie nie wlazłoby nic, a już na pewno nie przysłowiowy gwóźdź na obraz.

              Obraz więc, zamiast wisieć na ścianie, beztrosko podryguje na stole w rytm uderzeń. Trwa to zbyt długo, więc uciekając od hałasu, zaszyliśmy się z kotem w sypialni. Różnica jest taka, iż mam wrażenie, że całe to wiercenie odbywa się w salonie i łapię się na tym, że jestem zły na siebie, że ustawiłem tak głupią datę remontu. Wtem następuje cisza. Zadowolony sięgam po książkę, lecz szybko okazuje się, że sąsiedzi po prostu remontują interwałowo. Ponadto zmienili taktykę; do uciążliwego wiercenia, nie pozwalającego skupić myśli na niczym innym, w przerwach dorzucili młotek. Niezbędny element każdego domorosłego majsterkowicza. Przyklepać tu i poprawić tam, jak trzeba.

Zamykam oczy, bezsilnie zaciskam szczękę i stwierdzam, całkowicie zaskoczony, że sąsiedzi zupełnie przypadkiem wywiercili dziury na moje wspomnienia. Płycizna w ścianie powiększa się i rośnie; jest teraz jak rozłożysty bez z gładkimi listkami o głębokiej zielonej barwie. Obok, na drugim planie, z sapnięciem starszej pani osiadła drewniana, parterowa chata schowana pod ogromną brzozą która swoimi gałęziami i drobnymi ząbkowanymi liśćmi łaskocze zmurszałe dachówki. Całości zaś, czyli podwórka, rozpadającej się stajni oraz nowszej betonowej bryły chlewu, pilnuje gnijący żuraw smutno zaglądający do wyschniętej studni. Na próżno szuka tam odbicia swoich lepszych dni.

              Dni kiedy liście bzu były myśliwcami Rebeliantów, a te brzydsze brzozowe statki należały do Imperium. Dni podczas których nad piaszczystą leśną ścieżką w Rossoszu ważyły się losy wszechświata. Dni które na zawsze spowinowaciły się ze słonecznym lipcem oraz upalnym sierpniem. Synonim udanych wakacji, zimnej wody w rzece, dorodnych koźlaków i kraśniaków znajdowanych w młodym brzozowym lasku, który już wcale młody nie jest, pierwszej złowionej płotki, okonia i uklejki pod czujnym okiem ciotki Prehistorii. Pierwszego wypadku samochodowego w efekcie którego utopiłem czarno-zielonego resoraka w Zielawie. Smutno odprowadzałem wzrokiem jego małe cztery kółka, gdy tak znikał w mętnej wodzie. Nie wyłowiłem go sam ponieważ bałem się raków, a akcja ratunkowa taty nie powiodła się.

Kolejne wiercenie na kolejny obraz.

              W Rossoszu przede wszystkim nie mogło zabraknąć (pra)babci Frani. To ona jest ramą każdego z tych wspomnień. Może nie być jej w kadrze, lecz zawsze spinała wszystko w całość. Rodzice mówili na nią „mamo”, a ja z braćmi „babciu”. Było to zupełnie naturalne. Od kiedy pamiętam, (pra)babcia mieszkała u swojej córki, ciotki Prehistorii w Wisznicach, ale specjalnie dla nas otwierała dom w Rossoszu, abyśmy z braćmi mogli spędzić te dwa, trzy tygodnie tak jak moja mama spędzała całe swoje dzieciństwo. Czas mijał pod znakiem herbaty gotowanej na studziennej wodzie, a podawana w szklankach z plastikowymi nakładkami smakowała wyjątkowo. Beztroska, kąpiele rzeczne, eksplorowanie lasów, setki wyimaginowanych zabaw i wizyty w kościołach – w Wisznicach, albo w Rossoszu. Trzy wielkie mrowiska na tyłach domu, wzdłuż piaszczystej ścieżki. Pojedynki na patykomiecze, nazywane na modłę tolkienowskich tworów. Wakacje spędzane coraz częściej u ciotki Prehistorii, a nie w domu (pra)babci. Kuchnia w piwnicy, a obok pokój z łóżkiem i kanapą, z obrazem Matki Boskiej i oknem na poziomie gruntu. Zapach i smak białoruskich papierosów ciotki. Pierwsza książka Kinga przeczytana na niewyremontowanym tarasie. Piłkarskie mecze i badmintonowe pojedynki.

              Ciepły styczeń, czerwona kurtka i pogrzeb.

              Rodzice, poza moimi dwoma młodszymi braćmi, zabierali ze sobą kogoś z rodziny, niechętnie więc musiałem udać się do Rossosza z siostrą mamy, jej mężem i ich synem, a moim rówieśnikiem. Rodzina bliska, a w tym momencie jakże odległa. Pamiętam nieprzespaną noc na dmuchanym materacu, a potem pobudkę i podróż na lubelszczyznę. Kuzyn oglądał 39 i pół, a ja tępo śledziłem to, co się działo na ekranie.

              Bardzo bałem się (pra)babcię zobaczyć. Trumnę wystawiono w domu ciotki Prehistorii. Pokój był zatłoczony, jedynym dźwiękiem był się szmer przesuwanych w dłoniach koralików różańca oraz odmawianych koronek. (Pra)babcia miała siedem córek i syna. Każde z nich miało własne rodziny. Dzieci i wnuki. Wielu z nich widziałem pierwszy raz na oczy, albo pierwszy raz od lat. Innych widywało się okazyjnie. Wyminąłem wszystkich i stanąłem przed trumną. Pomodliłem się i pocałowałem (pra)babcię w czoło. Pamiętam, że gdyby nie jej zimna, jakby plastelinowa skóra, można by pomyśleć, że dopiero co zasnęła.

              Później, gdy grabarze szykowali (pra)babcię na ostatnią podróż do kościoła w Wisznicach, a ja roniłem łzy, któraś z ciotek szeptała za moimi plecami:

              – Ale, że w czerwonej kurtce na pogrzeb? Kto go tak ubrał?

              Obrzuciłem je krzywym spojrzeniem, nie rozumiejąc, dlaczego odmawiają mi żałoby.

              Teraz wiem, że one nosiły czarne strupy płaszczy, kiedy we mnie, dopiero co, wywiercono świeżą, otwartą ranę.

Kajetan Szokalski – Urodzony w 1993 r., pochodzi z Warszawy. Dziury to debiut literacki okupiony sporą dawką cierpliwości i jeszcze większą ilością pracy. W świat literatury zagłębił się za sprawą rodziców oraz na przekór obowiązkowej liście szkolnych lektur. Za najważniejsze uważa inspiracje płynące prosto z życia, które trzeba tylko zamknąć w odpowiednich ramach. Hobbystycznie śledzi hiszpańską ligę piłkarską, nałogowo czyta i recenzuje książki oraz średnio-wyczynowo pokonuje biegiem kolejne kilometry w Skaryszaku.

Magdalena Narewska

WW

W: A gdyby tak można było zobaczyć wstyd bez osłony gestów? Czym byłby – słoniem w pokoju? Żywym mięsem?

W: Bez wątpienia jest wiernym towarzyszem. Nawet jeśli pogodzisz się z jego przyczyną, nie odchodzi.

W: Najbardziej mnie boli, że żłobi w pamięci tak głębokie ścieżki. Jest ich mnóstwo, wszystkie prowadzą do wstydu. Ze szczęściem nie jest tak łatwo. Do szczęścia musisz się dokopać, na ślepo, jak kret.

W: Chrześcijanie mogą zwalić wszystko na Adama i Ewę. A nam, co pozostaje? Obwinianie matek? Systemu? Kanonów piękna? Patriarchatu?

W: Mówią, że bez wstydu nie zaszlibyśmy tak daleko. Wciąż bylibyśmy barbarzyńcami, w skałach drążącymi piersi.

W: Szczerze w to wątpię. Choć z tym, że wstyd determinuje koleje losu, mogę się zgodzić. Nie ma jednak z niego żadnego pożytku.

W: Oczywiście, że jest. Powstrzymuje cię przed zrobieniem sobie krzywdy.

W: Czyżby? Zdaje się, że mylisz wstyd z instynktem przetrwania.

W: Do niczego ci się nie przydaje?

W: Może jedynie jako partner do walki. Zresztą, twój wstyd jest inny niż mój. Nie chcę mu umniejszać – ale jednak, porównania są tutaj zupełnie bezzasadne. Ja swój wstyd codziennie smaruję, rozcieram – nie mogę o nim zapomnieć. Muszą mieć go z tyłu głowy, zawsze się pilnować, by nie wymknął się wykwitami, które rodzą pytania. Czasem zdradza mnie wiatr, czasem słońce. Deszcz też, chociaż w mniejszym stopniu.

W: A może wyolbrzymiasz?

W: Jestem wstydem. Wstyd mnie więzi, zmusza do lakowania deficytów uśmiechem. Doklejam go, trochę tu i tam szpachluję, i udaję, że wszystko jest w porządku. Gdybym nie musiała się wstydzić, z pewnością nie byłabym taka miła.

W: A mówią, że żyjemy w kulturze winy.

W: To pochodna?

W: Czasem umysł strzela nim we mnie jak z procy. Wszystkie te momenty, kiedy płonęła mi twarz, żołądek zwijał się w spiralę jak z czitosów. Najgorzej, jeśli akurat idę wtedy ulicą. Nie mogę się oprzeć, by kroczyć po liniach betonowych bloków, albo kląć na siebie, powtarzać te prymitywne mantry o własnym zjebaniu. Krzywię się, klnę, ludzie dźgają mnie współczuciem w źrenicach ostrych jak szpilki. Tak – to zwykle zdarza się w dni, kiedy z nieba zstępuje białe światło, penetrujące tkanki jak rentgen. W nich też kryją się zaszłości.

W: Niesamowite, jak oddziela cię od siebie. Filetuje – zaczynasz wstydzić się siebie przed sobą. Chuchasz w lustro, czynisz z siebie płótno. A ciało coraz bardziej cię za to nienawidzi.

W: Wstyd cię łamie, czy rozjusza?

W: Jedno i drugie. A może tak – łamie mnie własna słabość w jego obliczu. Najpierw decyduję się mu przeciwstawić, a potem zakrywam się dłońmi, włosami, rekwizytami, które akurat mam pod ręką. Dziwną czynię z siebie konstrukcję, ludzkie puzzle – sztucznie wyprostowana, z ramionami pod dziwnym kątem. I tak, po spirali, z jednego wstydu w drugi.

W: No, czitosy. Ale mój wstyd nie ma chyba cielesnego wymiaru.

W: Po pierwsze – bzdura. Po drugie – ten rozdział ciała i duszy chyba przeszedł już do lamusa?

W: Tak, słyszałem ostatnio, że dusza gnieździ się gdzieś w jelitach. Jak coś ci tam bulgocze, to znaczy, że dopomina się o duchową strawę.

W: Czy to miała być subtelna sugestia? Chyba to słyszę. Wiem, dlaczego milczałeś do tej pory, ale hałas robi się nie do zniesienia.

W: Jak nakarmić duszę?

W: Odnoszę wrażenie, że nie inaczej, niż truskawkami ze śmietaną.

W: Moja preferuje raczej tłuste bity i szatkowanego Derridę.

W: Chyba zjedzą dziś osobno.

W: A my, jak zwykle, razem?

Magdalena Narewska – Urodzona w 1994 r. copywriterka, tłumaczka, filmoznawczyni współpracująca z Fundacją OFF Camera. Debiutowała w ,,Tlenie Literackim”. Cyfrowa nomadka, która nie znosi tego określenia, ale nie znalazła jeszcze lepszego. W wiecznym rozkroku między Polską a Portugalią, kinem a literaturą, naturą a kulturą. 

Rafał Gawin

MANIFEST JAKO MANII FEST. REWANŻ ZA MONSTRUM MENSTRUACJI

Nie zrozumcie mnie źle. Ale nie próbujcie też zrozumieć mnie dobrze. Nie mam wam nic więcej do okazania. Okazy to gatunki ginące. Ginąć jest rzeczą polską. Nie widzę czegoś, co nie istnieje.

Jestem manifestem mężczyzny, który poświęcił męskość dla ludzkości, nie korzystając z niej w kluczowych momentach, dlatego szybko został zdemaskowany i pochowany na cmentarzu próżności.

Jestem manifestem pożytecznego idioty, który ma wrogów po to, żeby nie mieć zbyt wielu przyjaciół; bliskie relacje bolą, gdy nie zgadzają się odległości na mapie pożądań.

Jestem manifestem byłego katolika i obecnego Polaka, który woli izolację, choćby z kablem podsłuchowym, jeśli tylko ma zapewnione pierwotne rozrywki; niech mnie zobaczą! – powtarzam się, krzycząc z szafy.

Jestem manifestem autora pustki, która nawet wystawiona na sprzedaż jest nielegalna.

Jestem dobrą partią, partią razem, czyli osobno, ginącym gatunkiem w genderze, umiejącym odmawiać marksistowskie pacierze w dobrej niewierze pracy z socjalnej tacy, po gwarantowanym odchodzie, po wegańskim kotlecie, więc bez energii i odnowy eko biol-chem, choćby na trans-parytecie.

Jestem anarchią zerwaną z drzewa, przywiązanym buldogiem buldożera i konserwą turystyczną w paszczy puszczy, za trzysta na każdym rogu; sam się wydalam, by przetrwać w tym, czym jestem, czyli jem.

Jestem kolaboracją z systemem znaków w zamkniętym obiegu, gdzie czystość ceny intencji osiąga się poprzez współzawodnictwo w nienarzucającym skojarzeń pośrednictwie; gdzie wygrywa ekonomia retrokolesiostwa, którego wazelina już wyschła, więc wygląda niczym spiż; liż chuja, liż, poprawności apolityczna.

Jestem Panem Kleksem, który zostawiając niespieralne ślady, zaznacza swoją obecność w dyskusji o molestowaniu i gwałcie, również symbolicznym; wrabiany w bezustanne erekcje stoję trochę z boku, nie skacząc, jak mi nasrają do życiorysu.

Jestem dzieckiem tropiącym goryla we mgle, po wypadku papierowego samolotu; ognia! brzozy! kozy!

Jestem drzewem życia i poznania, z którego Noe zbudował arkę, a Lech nowy mit założycielski cywilizacji śmierci.

Jestem upadkiem muru berlińskiego, wolnomularzem, który szuka czułych miejsc do budowy nowych ścian, nowych nie-wież.

Jestem unią europejską pełną narodowych socjalistów, która zjada się od środka ustami obcych handlarzy roszczeń.

Jestem milczącą planetą w ostatnim krzyku mody, kręcę się w kółko na rozlanym mleku, które w poprzednim wcieleniu było wazeliną.

Jestem władcą much, który uprawiając seks na pająka, plącze się w zeznaniach, obciążających innych superbohaterów.

Jestem bohaterem możliwości wyspy, który stracił nadzieję na indywidualne tonięcie.

Jestem bohaterem paragrafu 22 i innych paragrafów w zawieszeniu, który wymyśla własne wojny, by je przegrać na medal.

Jestem bohaterem braku, który nie zrozumiał nadmiaru, dlatego postanowił unicestwić wszelką wystarczalność.

Jestem romantykiem chwytającym dzień za piersi, by mieć czym oddychać, przy braku kondycji, pionu i innych stałych granic; rozmawiam o gwiazdach, które widzisz podczas szczytowania nocą.

Jestem magnesem na cipki, zamontowanym w widocznym miejscu, by przyciągał tym, że wystaje, i pozwalał się ocierać przy każdym kocim ruchu.

Jestem światowym seksizmem, któremu od nadużyć odpadła gęba penisa.

Jestem światowym feminizmem, któremu od nadużyć odpadła gęba antypenisa.

Jestem trzecią drogą, trzecią połową i trzecią nogą, nie trawię golizny, połykam ją w całości, chyba że są same ości, z zepsutej od dupy ryby.

Jestem wrakiem w wietrznym wyścigu, torebką po herbacie wyssaną z dobrego smaku i porzuconą w błocie.

Jestem językiem, który się wije, zwinięty w rulon jak plik bezwartościowych banknotów, przypominających o wielkiej i dumnej przeszłości liczbą zer, zer na horyzoncie intelektualnym.

Jestem powtórzeniem wulgaryzmu, które nie znika wraz z echem zaproszenia do wspólnej zabawy, tylko drąży, drąży, aportuje i abortuje, taki podkład i pokład, składka i wkładka, wykładnia, która się wypierdoli sama, jak ostatnia sprawiedliwa wśród braków narodów świata.

Jestem kiczem końca, który wymyślił kolega po klawiaturze, zanim to było modne, a ja – w roli rzepa – tańczę na jego ogonie w hipsterskiej klubokawiarni.

Jestem dzidą świtu, która nie miała gdzie utkwić, chybiła, zanim ją pochłonął prorok mrok, pierwszy krok w dymie ze zgliszcz.

Jestem powodzią tysiąclecia i nic, naprawdę nic nie pomoże, jeśli moja nienawiść nie znajdzie ujścia w jakimś czerwonym morzu; prymasie, psikutasie, znajdź mi es, którym syczysz, gdy zabieram ci powietrze przez kręgi w zbożu i romby na swetrze.

Jestem potopem, który po nas choćby, ale najpierw się paliło i nie zaciągało, więc nie ma czego gasić, pragnienia się znoszą i nie znoszą, taka równia pochyła jak twoja była w ulicznej awanturze w sztucznej skórze, po piórze.

Kiedy zieję ogniem, jestem ogniem z paszczy salonowego lwa, smoka na baby, baby boom i shower power golden life; kiedy mówię ostro, z ustami pełnymi odwróconych pochlebstw, daję się zapalić i zgasić niczym, niczym tani znicz, paraolimpiada, parabuch, pociąg, obciąg i ciąg – polityczna rozrywka dla ubogich ciałem.

Kiedy leję wodę, jestem wodą, która niczego nie niszczy ani nie oczyszcza; kiedy mówię konkretnie i wprost, jestem kamieniem z płyty nagrobnej, przeznaczonej do zniszczenia i oczyszczenia, które symbolizuje; tonę za miliony, w obliczu denominacji.

Kiedy zakopuję was w ziemi, jestem ziemią i kręcę, każdy następny obrót to odwiert w poszukiwaniu piekła; z truchłem ropuchy ropy, która nie zamieniła się w księżniczkę, bo pocałunek sprzedała w ramach akcji #MeToo, gdy moc truchlała, a w majtkach zamiast skrzeku pojawił się skrzep.

Kiedy lecę z wiatrem i tracę oddech, jestem wiatrem i oddechem, zyskuję coś więcej, akt, który nie śnił się laryngologom poszukującym niebieskich migdałów: mogę się zrównać z nicością na usługach pustki w wielkim przestworze braku, gdzie każda nieobecność jest usprawiedliwiona jak śmierć z nudy; obłuda hipokryzji i hipokryzja obłudy.

Mamy to, więc licytujmy się od początku!

Rafał Gawin – (urodzony w 1984 roku) – poeta, recenzent, redaktor, korektor i sekretarka „Arterii”, konferansjer i reanimator kultury. Wydał arkusz Przymiarki (2009) i dwujęzyczną książkę poetycką WYCIECZKI OSOBISTE / CODE OF CHANGE (2011). Tłumaczony również na język bułgarski i rosyjski. Publikował m.in. w „Gazecie Wyborczej”, „Dzienniku Łódzkim”, „Odrze”, „Tyglu Kultury”, „Opcjach”, „Kresach”, „Frazie”, „Red.”, „Portrecie”, „Wyspie”, „Wakacie”, „Cegle”, „Kalejdoskopie”, „Kronice Miasta Łodzi” oraz Na grani. Antologii wierszy łódzkich debiutantów (2008), antologiach Połów. Poetyckie debiuty 2010 (2010), Anthologia2# (2010) i Co piłka robi z człowiekiem? Młodość, futbol i literatura (2012). Mieszka w Łodzi, gdzie pracuje jako instruktor w dziale imprez Domu Literatury.