Rozmowa Kamila Galusa z Patrykiem Kosendą
Cześć, Patryku! W imieniu redakcji już teraz gratuluję kolejnej publikacji, drugiej książki pt. „Największy na świecie drewniany coaster” (przyp.red. dalej „Coaster”), który mamy przyjemność jako Czynna objąć matronatem i przy okazji której mamy pretekst do tego wywiadu i promocji.
Cześć! Przede wszystkim na wstępie dziękuję za zaproszenie i za to, że chce wam się ze mną pogadać. No i dzięki za matronat nad książką.
Spoko! Zanim przejedziemy do twojego najnowszego dzieła chciałbym zacząć od sprawy, która nie daje mi spokoju od samego początku, czyli od twojego debiutu „Robodramy w zieleniakach”. Robert Rybicki w blurbie do Twojego debiutu wręcz wykrzyczał, że „Robodramy…” to najweselsza książka poetycka ostatniego dziesięciolecia, a do tego brawurowa, z czym trudno się nie zgodzić, ale czy naprawdę najweselsza? Przygotowując się do tej rozmowy, odpaliłem sobie wywiad, którego udzieliłeś Kubie Pszoniakowi i Olkowi Trojanowskiemu dla Wizji. Tam, z czym się zgadzam po lekturze twojej pierwszej książki, mówisz o tym, że to raczej poezja katastroficzna, a śmiech/humor jest eskapizmem i metodą na radzenie sobie z lękami i depresją, więc wracając – czy blurb Ryby miał być fałszywym tropem? Zgrywą? Ktoś kto przeczytałby twoje wiersze pobieżnie rzeczywiście mógłby zauważyć tylko te humorystyczne zapędy. To było celowe? Jak w ogóle postrzegasz swój debiut z perspektywy czasu? Wydaje się, że w „środowisku” został przyjęty bardzo ciepło.
Chciałem mieć blurba od Ryby, tak samo jak od Andrzeja Szpindlera, bo bardzo lubię ich poezję, ich działania, ich osobowości artystyczne, więc absolutnie nie ingerowałem w to, co w tych blurbach się finalnie znalazło. To jak Ryba odczytał tę książkę było czysto jego autorskim odczytaniem z którym nie polemizowałem, bo nie widzę sensu by z tym polemizować. Jasne, mówiłem w różnych wywiadach, czy na spotkaniach, że „Robodramy…” były dla mnie swojego rodzaju eskapizmem i na pewno jest w tym tomie sporo lęków. Natomiast cały czas zależało mi żeby jednocześnie była to książka wesoła, pełna wykrzywionego humoru, groteski i czegoś na styku horroru z komedią. To jest raczej taki, kurwa, komediodramat niż czysta beka. Stwierdzenie, że kogoś moja książka rozbawiła również sprawia mi oczywiście dużo przyjemności mimo, że nie było to moim głównym celem… ale rozumiem taki sposób odczytywania tej książki i cieszę się z niego.
Rozumiem. Nie chcę skupiać się na „Robodramach…”, bo spotykamy się przy okazji premiery drugiej książki, do której za chwilę przejdziemy, ale układ wierszy zarówno w pierwszej jak i drugiej książce wydaje się kluczowy. To raczej opowieść, a nie zbiór wierszy.
Przy „Robodramach…” bardzo pomógł mi redaktor tomu (przyp. red. Miłosz Biedrzycki). Przy „Coasterze” wyszedłem z większą inicjatywą i poukładałem wiersze bardziej po swojemu, ale Miłosz pomógł mi oczywiście z modyfikacją i zmianami w samych tekstach.
Mam wrażenie, że „Coaster” to „Robodramy…” tylko bardziej i gęściej. Cytując fragment wiersza „Chary cacy” – „Krowa, która dużo ryczy, szlachetnej charki nie posiorbie!” – boomerzy pewnie dokładnie tak do tej książki podejdą, choć mam nadzieję, że tak nie będzie i wiesz, załapią tę zajawkę. Na ile interesuje Cię czytelność Twojej poezji? Ta mityczna uniwersalność wiersza?
Powiem szczerze, że chciałem żeby „Coaster” nawiązywał do „Robodramów…” i sam też był pisany z rozpędu po debiucie mimo że powoli wchodziłem już w nowe klimaty i pomysły. W zamyśle „Coaster” miał być książką bardziej czytelną i między innymi z tego względu zmieniła się forma. Jest więcej rymów, rytmu, jest chyba też bardziej obrazkowo, ale z drugiej strony jest więcej konkretów, by było się czego mocniej chwycić. Jednocześnie nie odchodzę od dziwności, wykręcenia i surrealistycznych wizji, ponieważ jest to coś co mnie w sztuce kręci. Moim zdaniem odbiór „Robodramów…” był fajny i pojawiło się kilka głosów oraz recenzji za które jestem wdzięczny. W przypadku drugiej książki liczę się z tym, a trochę już siedzę w tym środowisku (przyp. red. literackim), że będą osoby, które przeczytają z przyjemnością, bez przyjemności lub nie przeczytają wcale. Jak wydawałem debiut, to było to wielkim wydarzeniem. Wiesz, wydać książkę. No i w ogóle „debiucik”. A tutaj, jasne, świetna kolejna przygoda, ale bez większych oczekiwań, bez nakręcania się jak książka zostanie odebrana. Stary, mam po prostu nadzieję, że książka spodoba się osobom, których twórczość, czy to artystyczną czy krytyczną cenię.
Wiesz, druga książka, nowe wydawnictwo (przyp. red. Kontent), bo wcześniej ha!art, 4 fanów na lubimyczytac.pl, wydaje się jakby sodówka była blisko, hehe. Gdzie widzisz się za pięć lat? A już tak zupełnie poważnie, to zastanawia mnie, ile miejsca w twoim życiu zajmuje samo pisanie, pomijając że zawodowo również zajmujesz się literaturą. Po debiucie często się to zmienia.
Z debiutem jest tak, że do samego wydania myślisz: co się właściwie wydarzy? Może moje życie się jakoś zmieni? Ale dlaczego miałoby? Skala tego „wow” jest niewyobrażalnie mniejsza do tego co sobie człowiek roił przed wydaniem.
No tak. Okazuje się, że pojawia się kilka recenzji, są pozytywne lub negatywne albo nie ma ich wcale. Często też po dwóch, trzech miesiącach od pojawienia się książki nikt o tej książce nie rozmawia. W twoim przypadku było i jest odwrotnie. O „Robodramach…” mówi się do dziś, a książka w środowisku literackim została bardzo ciepło przyjęta. Ukuto nawet termin „kosendyzm”, który odnosi się do używania charakterystycznych dla ciebie rekwizytów. Możesz mówić o niemałym sukcesie.
Każdy już sam oceni, czy odbija mi sodówka, czy nie…
Z tą sodówką żartowałem!
Wiem, wiem. Spoko! Niech każdy oceni z czym to się je i po prostu mierzy zamiary i oczekiwania na siły przerobowe naszej bańki. Pracuję w Instytucie Literatury przy promocji poezji i wiem, że tych czytelników jest po prostu o wiele mniej niż w przypadku prozy. Pisząc książkę poetycką biorę tych kilka recenzji z pocałowaniem ręki. Podchodzę do tego trochę bardziej beznamiętnie, bo wiem czego mogę się spodziewać.
Trochę słychać tę beznamiętność…
Każdy fajny głos i zwiększona recepcja będzie mnie bardzo cieszyć, ale nie mam żadnych wygórowanych oczekiwań. Po prostu.
Cały czas wspominam o twoim debiucie, bo odnoszę wrażenie, że trochę chciałbyś aby „Coaster” był twoim drugim debiutem, by znowu poczuć tę podjarę. Nie bez powodu wspomniałem o blurbach, bo okazuje się, że mimo iż sam już nie debiutujesz, to do napisania blurbów do drugiej książki zaprosiłeś pre-debiutantów. Kiedy dwa dni temu powiedziałeś mi, że Zuza Strehl i Julek Rosiński napiszą Ci blurby, to mnie trochę zatkało. Świetny pomysł! Teoretycznie blurb to zachęta do przeczytania książki podpisana przez osobę, z której gustem liczy się potencjalny czytelnik. Znawca tematu, uznany piszący, krytyk, celebryta itd.
Przede wszystkim jestem bardzo wdzięczny Zuzie i Julkowi za podjęcie tematu. Wiesz, stary, jak pisał wielki poeta Jacek „Wahadło” Podsiadło mówię językiem, który do młodych przemawia, a przynajmniej Jacek i ja tak sobie, kurwa, roimy, że mówimy takim językiem. Mieliłem sobie to zdanie i zastanawiałem się, czy faktycznie to przemówi do młodych, a nie np. tylko do moich równolatków i osób trochę starszych. Nie wchodząc w żadne wykluczenia językowe, jeśli ktoś ma jakieś swoje upodobania i ulubione dykcje, to na pewno mniej chętnie zareaguje na takie stonerowe wtręty. Mimo wszystko, ze świadomością istnienia festiwali na które w roli młodych poetów zaprasza się czterdziestolatków, mam nadzieję, że trafię do osób młodszych ode mnie. Mam dwadzieścia osiem lat, a bywa, że osoby świetnie piszące są ode mnie o dekadę młodsze. Jestem ciekawy, czy moje pisanie im się spodoba. Chciałbym.
Czy nie jest tak, że najnowsza poezja wcale nie tworzy języka którym się posługuje, ale od języka podłapuje, nadgania, często po kilku latach, to co gdzieś w tym języku zostało już utarte? Ostatnio poezja raczej nie tworzy trendów językowych tylko wolno adaptuje je z zewnątrz. Chociaż u ciebie jest trochę inaczej, bo widać, że jesteś millenialsem, ale nie w znaczeniu pejoratywnym, bo dobrze to ogrywasz.
Wydaje mi się, że totalnie tak jest i może to wynikać z faktu niszowości poezji, która poprzez małe zasięgi nie jest w stanie wytyczać ścieżek, czy kreować klisz i trendów. Z tego względu łatwiej jest czerpać i odnosić się do zastanych nawiązań. Z drugiej strony czytelnicy poezji szukają takich rozwiązań i lubią takie pisanie. Tak jak mówił Jakub Kornhauser na Stacji Literatura – mówimy o nowych językach i awangardach, a 95% poezji jest pisana w bardzo podobny sposób. Na podstawie starodawnych klisz, czy wiesz, Herberta, Szymborskiej. Ciężko wyznaczać w takim klimacie trendy. Prędzej ktoś weźmie moje książki do ręki i powie, że to jest bełkot, jakieś młodoliterackie gówno.
Dlatego mam wrażenie, że po to zacząłeś używać rymów, często częstochowskich, by wytrącić czytelnika z równowagi.
Tak, celowo wszedłem w te rymy i klisze. Już jakiś czas temu ludzie nazywali swoje peje takimi kliszami jak np. „Andrzej rysuje”, czy coś w tym stylu. Swój dla beki nazwałem „Kosenda nie rymuje”, ale przełomem była dla mnie książka Adama Leszkiewicza „Apokalipsa psa”, której autor, w którymś z wywiadów stwierdza, że czasami użycie takiego częstochowskiego rymu może być jakimś aktem twórczej odwagi. Prosty rym, dobrze użyty, potrafi rozładować sytuację liryczną, choć na pewno ktoś mógłby cię posądzić o jakąś nieumiejętność. Przy okazji (przyp.red. rymy) dodają wierszom piosenkowości. W końcu do tego służą rymy. Nie zawsze chcesz napisać kunsztowny wiersz. Gdzieniegdzie warto sobie popłynąć. Choćby ze względu na rytm. Uwierzyłem w przydatność rymu.
Zgadzam się, że rymy czy konkretne frazy mogą być aktem twórczej odwagi. Kilkukrotnie robiła to również w fantastyczny sposób np. Ilona Witkowska. Ale wracając, pierwszym wierszem komunikujesz czytelnikowi, że to już się kameruje. Od razu rymy. Od razu bomba. Próbowałeś ten wiersz nawinąć?
Tak, stary. Jak to pisałem, to sobie nawijałem. Nagram to z Michałem Mytnikiem. Zrobimy sobie pioseneczkę.
Czekamy. Dawaj te rymy na bicie. Jest nas w środowisku literackim niewielu, więc nie musimy być tacy, kurwa, zawsze poważni z tą poezją. To może zagrać.
Dokładnie. Oczywiście taka natrętna praca nad tekstem też jest bardzo ważna, żeby nie oddać do druku nieoszlifowanego materiału. To oznaka szacunku do czytelnika i siebie jako autora. Natomiast przy drugiej książce nie było to u mnie takie obsesyjne. Dałem sobie więcej luzu i tam gdzie nie było to potrzebne nie zastanawiałem się czy jedno słowo zmieni odbiór całego wiersza, bo czasami działa to na przestrzeni tekstu, a czasami nie. Starałem się w tym nie zapętlać. Bez przesady.
Czasami odnoszę wrażenie, że większość czytelników wnikliwie czyta tylko siebie, a resztę całkiem pobieżnie. Nie ukrywajmy, większość czytelników poezji, to ludzie ją po prostu piszący.
Też przewinęła mi się kiedyś taka sugestia przez głowę, bo jeżeli chodzi o wiersze z „Coastera”, to chyba wszystkie były już publikowane w przeróżnych miejscach w sieci i nie tylko. Ktoś mógłby powiedzieć, że w takim razie całą książkę można już przeczytać w sieci. Już to czytałem. Bez sensu. Ale moim zdaniem to tak nie działa. Jeśli ktoś czytał pojedynczy tekst, gdzieś tam, w jakimś magazynie, to nie zawsze jest tak, że przeczytał go super dokładnie. Myślę, że wszystkie teksty zebrane w książkę mogą fajnie zagrać. Mam wrażenie, że często, jako autorzy, przeceniamy wnikliwość swoich odbiorców, a sami też nie zawsze jesteśmy pilnymi czytelnikami.
Mam nadzieję, że „Coaster” nie będzie czytany pobieżnie, a ludzie mimo przeciwności losu, braku czasu , czy innych uwielbianych przez Jacka Dehnela wymówek przysiądą i pozytywnie zareagują na twoją najnowszą książkę.
Nie w takich okolicznościach czytano. Już nie będę mówił jakich, ale oczywiście występuje taki splot okoliczności, że ktoś spojrzy i odłoży, nie skupi się na tekście. Wiesz, obaj robimy czasopisma i zamieszczamy wiele wartościowych treści. Ciężko oczekiwać od czytelnika żeby skupił się w taki sam sposób na każdej z nich.
Odchodząc od tematu czytania pobieżnie, czy niepobieżnie. Dalej czujesz się nowofazowcem? Termin ukuto już jakiś czas temu (przyp. red. przez Roberta Rybickiego) i mam wrażenie, że osoby najbliżej związane z tym określeniem po prostu przestały go używać.
Trochę ucichło, to prawda. Może dlatego, że każdy z nas poszedł w bardzo różne artystyczne strony. Wcześniej pisaliśmy kolaba, co też jest pomysłem starym jak świat, z Filipem Matwiejczukiem, Przemkiem Suchaneckim, Pawłem Harlenderem i wieloma innymi osobami, ale to była raczej grupa sytuacyjna. Parę kolegów i koleżanek. Kilkoro z nas w jednym momencie debiutowało i chcieliśmy mocno zaznaczyć swoją obecność. Dalej kminimy, ale na różne sposoby. Nikt raczej nie czuje potrzeby utrzymywania przy życiu sztucznej terminologii. Traktuję to jako fajną przygodę. Może jeszcze kiedyś razem popiszemy, ale raczej trudno budować na tym jakąś większą tożsamość. Wydaje się, że Nową Fazą uczciliśmy powstanie Stonera i nasze debiuty.
Co myślisz o dyskusji wokół nowych języków poetyckich? Każdy ma własne zdanie na ten temat, ale osobiście uważam tę dyskusję za nieco czczą, choć jeśli już to najbliżej mi do głosu Dawida Kujawy.
Nie wiem, stary. W ogóle nie przekonuje mnie ten temat. Nie uważam tego za interesujące i tak jak mówisz, to raczej czcza gadanina. Temat jest tak słabo umocowany, że można w tej dyskusji powiedzieć właściwie wszystko. Każdy rozumie nowe języki na własny sposób i posiada inny aparat pojęciowy. Obojętnie przechodzę obok tej dyskusji.
Nie trzeba być zbytnio spostrzegawczym by zauważyć, że popkultura jest w twoich wierszach bardzo istotna. Ogrywasz praktycznie wszystko, od muzyki do filmu, który to zdaje się być dla ciebie najważniejszym z mass mediów. Prowadzisz przeróżne fanpeje jak choćby Cholibka (kiedyś mocno inspirowana HP, choć ostatnio jakby mniej co jakoś potwierdza częściowa zmiana nazwy), czy Kino Kiszone gdzie postujesz cytaty, polecasz, śmiejesz się, wzruszasz, kpisz i kiśniesz. Do tego jesteś jednym z redaktorów Stonera Polskiego, któremu od samego powstania towarzyszy atmosfera spod znaku uśmiechniętego od ucha do ucha Jamesa Franco i Setha Rogena. Ten flirt, w zamiarze, chciałbyś przekuć w pracę przy filmie – cokolwiek miałoby to znaczyć?
Jeśli chodzi o czerpanie z popkultury to staram się przemielić duże ilości tego co odbieram. Dawniej moim największym hobby było oglądanie filmów, więc spełnieniem marzeń byłaby jakaś ekranizacja, czy krótka i luźna adaptacja mojej książki. Ciężko o to w przypadku poezji, ale w sumie dlaczego nie. Na pewno byłoby łatwiej w przypadku prozy. Bardzo mnie kręci jak w czasopismach ktoś ilustruje moje wiersze, bo to oznacza że przeczytanie mojego tekstu zainspirowało kogoś do stworzenia kolejnego dzieła.
Potrzebujesz czasami przerwy od poezji?
Tak, ostatnio zajawiłem się znowu na punkcie piłki nożnej. Bardzo dużo oglądam. Odpoczywam. Ostatnio obejrzałem o wiele mniej filmów niż meczów piłkarskich. Kiedy pracujesz w literaturze, piszesz na boku i działasz na styku kultury, czasami musisz dać swojej głowie odpocząć. Także tak, piłka nożna. Szczególnie w dobrym towarzystwie. Z tego miejsca serdecznie pozdrawiam Pietralę.
W takim razie odpocznijmy od poezji. Jeśli miałbyś wybrać kompana wyprawy – Waldek Złotopolski czy Ron Weasley?
Byłby to Ron Weasley. Absolutnie. Nigdy nie byłem fanbojem „Złotopolskich”. Może widziałem kilkanaście odcinków i to jako dorosły chłop. Szanuję jako dzieło i po czasie zrozumiałem jego fenomen, ale to nie jest moja nostalgia.
Ok. Literatura czy film?
Film, ponieważ jest bardziej przyswajalny i bardziej uniwersalny niż język literatury. Łatwiej coś obejrzeć niż przeczytać. Moglibyśmy tutaj wejść w dyskusję o możliwościach czytelniczych i tak dalej, ale uważam film za atrakcyjniejszą formę.
„Robodramy…” czy „Coaster”?
„Coaster”, bo muszę promować książkę, lol. Mam nadzieję, że napisałem dobry tom, choć trochę stresuję się recepcją. Napisałem ją niecały rok temu i jestem już poza tą książką. Bardziej emocjonalnie wrócę do niej kiedy będę miał papier. Tutaj przyznam się, że miałem też taki okres, że chłodno myślałem o swoim debiucie, ale trochę poleżały te „Robodramy”, ostatnio do nich wróciłem i stwierdziłem, że jednak lubię tę książkę.
Pozwolę sobie wtrącić, że chłodne podejście do debiutu ma chyba każdy twórca, a przynajmniej z perspektywy czasu.
Tak, choć o „Robodramach…” serio myślę już cieplej. Pewnie teraz napisałbym ją „lepiej”, ale na przestrzeni całego życia zmieniają się upodobania np. estetyczne. W tamtym czasie tak chciałem by ta książka wyglądała i jest to dla mnie już zamknięta kmina. Stąd druga książka, kiedyś może trzecia. Byle nie pisać w kółko tej samej książki, byle nie pisać w kółko tego samego gówna.
Psychodeliczna prostota czy żywiczność jazdy?
Stawiam na równi. Nawet jeśli twoja sztuka jest odjechana i na krawędzi, to nie znaczy, że nie może być też np. kunsztowna, przemyślana, czy głęboka. Psychodeliczna prostota, tak jak mówiłem, warto sobie czasami odpuścić by nie przekombinować i nie udziwniać na siłę.
Dziękuję za rozmowę. Ostatnie słowa należą do ciebie.
Pozdrawiam wszystkich czytelników Strony Czynnej! Mam nadzieję, że dobrze wam się wiedzie, a lektura „Coastera” dostarczy sporo przyjemności, rozrywki i przemyśleń. Jak słusznie zauważył Krzysztof Szeremeta, „Coaster” oznacza również podstawkę do piwa, więc jeśli chcecie stawiać na tej książce browary, to absolutnie nie mam nic przeciwko temu.
Pozdrawiam wszystkich czytelników Strony Czynnej! Mam nadzieję, że dobrze wam się wiedzie, a lektura „Coastera” dostarczy sporo przyjemności, rozrywki i przemyśleń. Jak słusznie zauważył Krzysztof Szeremeta, „Coaster” oznacza również podstawkę do piwa, więc jeśli chcecie stawiać na tej książce browary, to absolutnie nie mam nic przeciwko temu.
Patryk Kosenda (ur. 1993) – współzałożyciel i redaktor „Stonera Polskiego”. Autor dwóch książek poetyckich: „Robodramy w zieleniakach” (Korporacja Ha!art, 2019) oraz „Największy na świecie drewniany coaster” (Fundacja KONTENT, 2021). Laureat Nagrody Krakowa Miasta Literatury UNCESCO 2021. Początkujący Grechuciarz